Dzisiaj wyjątkowo nie o samochodach ani demolowaniu „poprawianiu” modeli/resoraków, a o kasetach audio.
Kiedyś były powiewem zachodu i atrakcyjnym umilaczem czasu w samochodzie. Dzisiaj przeżywają pewien renesans, chociaż na mniejszą skalę niż płyty winylowe. Kasety magnetofonowe, czyli kompaktowe nośniki, które nadal umilają czas, zwłaszcza w starszych autach czy radiomagnetofonach. Chociaż kasety swój rozkwit przeżyły w latach 80-tych i 90-tych, tak jeszcze na początku XXI wieku były obecne.
Część ówcześnie nowych aut potrafiło mieć magnetofon na wyposażeniu, zaś sprzęt domowy nieraz miał kieszeń na kasetę. Nie ma się w sumie czemu dziwić – w dobie rozpowszechniania przed płytami CD kaseciaki były niezłą alternatywą, głównie z dwóch powodów – były tanie oraz umożliwiały przegranie muzyki na swoją. Jeśli Twój kolega/koleżanka miał/a album, który Cię interesował, to pożyczałeś kasetę od niego/niej i przegrywałeś na czystą. Wystarczyło po prostu mieć kaseciaka z dwoma deckami czy tam kieszeniami, jak kto woli. Podobną czynność można było zrobić z płytą winylową – wystarczyło podłączyć gramofon (piszę gramofon, a nie szlifierka ( ͡° ͜ʖ ͡°)) do magnetofonu i heja, masz kasetę depeszów czy Kultu do Dużego Fiata/Forda Sierry czy innej Favorit.
Pewną abominacją był system 8-track, formalnie Stereo 8, obecny w autach amerykańskich. Był podobny w działaniu do zwykłej kasety Compact Cassette (CC), z tym iż taśma biegła w obudowie w pętli, a nie od szpuli do szpuli. 8-track miał więcej wad niż zalet, więc ostatecznie zrezygnowano z niego na rzecz kasety kompaktowej – chociaż w autach USDM radia z odtwarzaczem kartridży 8-track były obecne jeszcze w latach 80-tych.
Z drugiej strony, jak w aucie nie miałeś odtwarzacza CD tylko magnetofon, to mogłeś przegrać album na kasetę – albo zrobić własną składankę, z kilku różnych płyt CD. Tak jak dzisiaj robi się składanki na serwisach streamingowych, tak kilkanaście lat temu robiło się takie na kasecie. Potem weszły CD i gdy staniały, to przerzucono się na cedeka. Jakby nie patrzeć, na płycie było łatwiej – wystarczył komputer z nagrywarką. Sama czynność trwała rzecz jasna szybciej niż kopiowanie kasety. Co do słuchania muzyki z radia z kaseciakiem i bez kabla aux już red. Fasola zrobił wpis https://recenzex.pl/?p=869, z porównaniem obu wersji adapterów – kabelkowego i Bluetooth.
No właśnie – kopiowanie. W dzikich pierwszych latach 90-tych w Polsce rozwinęło się od groma różnych mniej lub bardziej legalnych „dystrybutorów”. Ze względu na prostotę przegrania – nie było praktycznie zabezpieczeń – to wiele piratów kupowało (albo wchodziło w posiadanie) albumu na kasecie czy też płycie CD, po czym przegrywało na kilkaset kopii albo i więcej. Potem to sprzedawano. Proceder piractwa mógł sobie hulać wtedy po Polsce, bo ustawy o prawach autorskich nie było, i takowa powstała dopiero w 1994 roku. Do tego czasu tysiące albumów zostało przegranych na czyste nośniki i poszło w obieg dalej.
Jak to wyglądało? Poza przegraniem albumu rzecz jasna, wiele zależało od inwencji pirackiej. Mniej dbający o wygląd i detale potrafili tylko napisać nazwę albumu i oznaczyć stronę kasety. Rzecz jasna, byli też tacy, co tego nie robili – no bo po co zwiększać sobie robotę – i tak kupujący wiedział że nabywa pirata a nie oryginalną kopię, której część kasy trafiała do artysty.
W większości przypadków dodawano okładkę z listą utworów w środku. Sama forma była w większości przypadków prosta – brano okładkę albumu, zmniejszano ją do wielkości kwadratu, po czym umieszczano na białym albo kolorowym tle. Najlepiej żeby było oczojebne, aby się wyróżniała. Wielu „dystrybutorów” dodawało swoje loga, a żeby zwiększyć prestiż – także numerację danego wydawnictwa. W kilku przypadkach widziałem także dodatkowe adnotacje typu dane kontaktowe z adresem czy też napis w rodzaju „ta kaseta jest przeznaczona do sprzedaży w krajach X, Y, Z”.
Spotkałem się też z wydaniem, kiedy na stronie z okładką drukowano okładkę i pod nią listę utworów. A, i ważna rzecz – nierzadko utwory na takiej pirackiej kasecie były nieco pozmieniane kolejnością; czasem dodawano albo usuwano poszczególne utwory, zależnie od widzimisię „wydawcy”. Osobiście bym się też nie zdziwił prozaicznym faktem – dostępnością odpowiednich kaset; były zarówno 45-minutowe, jak i 60- czy 90-minutowe.
Oczywiście byli też tacy, co robili minimum, słynne walaszkowe 30 procent – okładka na białym tle, zespół lub artysta i tytuł kasety napisane prostą czcionką, bez oznaczeń kto to wydał.
Pewną „odmianą” były przegrywane kasety bez okładek – przynosiłeś płytę CD i prosiłeś o przegranie na kasetę – tak, były takie usługi. Rzecz jasna to wymarło, bo popyt zmalał; ludzie przerzucili się na CD, a teraz na pendrive czy inne Spotify. Gwoli zamknięcia wątku, to raz widziałem tak przegraną kasetę z listą utworów napisaną na oddzielnej kartce maszyną do pisania.
Nie znaczy to jednak, że nie było legalnych dystrybutorów, o nie. Ich większa aktywność była dopiero pod koniec dekady, kiedy zaczęto walkę z piractwem, a nieistniejący Stadion Dziesięciolecia zaczął powoli podupadać. Słynne bazarowe wydania powoli przestały istnieć albo zmieniać asortyment. Legalni dystrybutorzy wydawali nowe albumy, jak i reedycje znanych wcześniej wydań – zazwyczaj po remasterze nagrań.
Współcześnie niektórzy wykonawcy także wydają takie edycje albumów, zazwyczaj jednak w limitowanych sztukach, albo jako dodatkowa forma wydawnicza, obok streamingu w necie czy płyty CD. Swego czasu zajmowały się tym niektóre projekty muzyczne związane z muzyką gatunku synthwave czy newretrowave.
Dobra, tak piszę jak to wyglądało z kasetami pokrótce w Polsce, a jak było u mnie? No cóż, prosto w sumie. Za czasów podwiecznych, w aucie mieliśmy radio samochodowe z kaseciakiem. Ze względu na echa kradzieży odtwarzaczy z aut, radiomagnetofon był noszony w specjalnej kieszeni przy wymontowaniu z aut. Seryjne odtwarzacze były wówczas rzadkie w naszym kraju i wiele osób miało przeróżne radia – od tanich bazarowych typu Damis (tak, ci sami od montowanych w Łodzi Tavrii czy Yugo i sprowadzanych Maruti XD) czy inne Daewoo albo „Ferrari” (tak, były takie XD) po te drogie, renomowanych firm jak Sony, JVC czy Panasonic. Te seryjne, jak i późniejsze, aftermarketowe, miały nierzadko zdejmowane przednie panele albo część panela, z klawiszami – lepsze to niż noszenie całego radia.
Jak było radio, tak i były kasety kompaktowe. W zbiorze było od groma kaset zgrywanych z innych, jak i piraty z bazaru – ot, specyfika epoki. Po latach, jak dorosłem, przejąłem kasety pod swoją opiekę. Wraz z kupnem pierwszego wozu, czyli opisanej już Primery, zacząłem rozbudowywać kolekcję – głównie o kasety zespołów, których słuchałem, jak i te, które dostałem po kimś, czyli #zadarmo. W międzyczasie też kupiłem lub otrzymałem magnetofony i konwerter kaset, dzięki którym mogłem słuchać muzyki w domu.
Co mnie urzekło w kasetach? Głównie bym powiedział że magia obcowania z czymś starym, co mimo upływu lat działało. Chociaż nie ma co wymagać od starych kaset – przeciętna długość ich życia oscyluje w okolicach 20-25 lat; płyty winylowej (pozdrawiam red. Osiowicza) już bliżej 50 – tak pomimo wieku i jakby nie było, partackiego nierzadko nagrywania, one odtwarzały muzykę. Ciszej, głośniej, z szumami albo zmianą tempa – ale grały. Oczywiście, te kasety ORYGINALNE, albo zbliżone do nich jakościowo, potrafiły grać równie dobrze co płyta CD. Te pirackie to cóż, loteria – albo grały dobrze, albo jedna strona była stereo, a druga mono.
Paradoksalnie jedna z młodszych kaset, z okolic 2003-2004 roku, szybciej wykitowała od starszych – odtwarzacz w Primerze wciągnął i nie chciał oddać. Starsze zaś, wydawały się ciut lepiej reagować na upływ czasu. Czy to było spowodowane niskim „przebiegiem” czy też dbałością o nie? Nie mam pojęcia; równie dobrze mogły być po prostu kasetami przyzwoitych firm, a nie najtańszymi. Jakby nie było, kasety Sony ( ͡° ͜ʖ ͡°) czy inne AGFY i BASFy były dobre jakościowo.
Z drugiej strony, najwięcej „zabawy” miałem z rodzimymi kasetami ze Stilona czy nołnejmami nagrywanymi na kiepskim sprzęcie. O ile jeszcze te Stilonowe mogę zrozumieć – lata 80., kiepska jakość wszędzie – o tyle nołnejmy no były gówniane.
Gdybym miał wskazać co przeważyło o mojej miłości do kaset, to wskazałbym pewną ulotność nośnika – większość jest jednak wiekowych i choć dalej grają, to nie wiem czy tak będzie za te 5-10 lat – jak i pewną „magię” obcowania ze starym sprzętem. Kwestią zaniku lub zniszczenia przestałem się martwić i skupiłem na słuchaniu – oby grały jak najdłużej.
Dodałbym też kompaktowość nośnika, pewną nostalgię, jak i fakt, iż nieraz zapoznałem się z mniej znanymi wykonawcami dzięki jednej-jedynej kasecie, jaką miałem w posiadaniu. Co do nostalgii, to na ten temat powiem tyle – ceny niektórych kaset pojebało zdrowo; widziałem parę aukcji tego samego albumu z ceną wahającą się między dychą a stówą.
Ufff… Czyli nie tylko ja jestem dinozaurem słuchającym z kaset 😀