Przypomniało mi się, że pół roku temu jeździłem Trabantem i w sumie można co nieco o tym fakcie opowiedzieć.
Nie będę tutaj przytaczał historii tego modelu, bo każdy fan Trabantów jest w tej materii lepszy ode mnie i mógłby mnie zawstydzić, a każdy graciarz zna jakiegoś Trabanciarza – wystarczy się takiego podpytać jak to z tymi autami było, ja wolę przejść od razu do meritum, czyli co to jest i jak to jeździ.
Testowany egzemplarz pochodzi z floty znanej firmy carsharingowej, no i z każdej strony widać, że perełka to to nie jest. Przykładowo 10 minut zajęło redaktorowi Fasoli wgramolenie się na tylną kanapę jako że dźwigienki od odchylania oparcia fotela były wyłamane w obu siedziskach, więc trzeba było tam się wcisnąć pomiędzy oparciami (ale za to nie narzekał zbytnio na brak miejsca z tyłu, więc pozycja na tylnej kanapie na plus, redaktor SonyKrokiet również na przedni fotel nie psioczył), czy diodowy wskaźnik temperatury, który wykazywał niedobory sprawności, bo nie pokazywał odpowiednich wskazań, tylko sobie wesoło migotał wszystkimi diodami jak w starym francuzie, było też parę innych drobnych niewygód, ale o tym później.
Pozycja za kierownicą jest dość niestandardowa, o ile każdy mniej więcej się orientuje, że w tej kategorii królem jest Fiat ze swoją ergonomią ustawioną pod szympansa (tycie nóżki, długie rączki), o tyle tutaj jest jeszcze ciekawiej, bo pedały są dość mocno przesunięte w prawo względem osi fotela, więc kierowca siedzi w pozycji na panią redaktor „Sprawy dla reportera”. Na plus na pewno zasługuje rozmieszczenie wszelkich przełączników do operowania autem: wszystko jest na wysokości kierownicy przy zegarach, nie trzeba ich szukać w konsoli środkowej, czy naprzeciwko fotela pasażera, z czym spotykałem się wielokrotnie w zarówno starszych jak i młodszych autach. Miejsca na głowę nie brakuje, nie trzeba kulić zbytnio rąk ani nóg, całość sprawia wrażenie wykonanej z przyzwoitych materiałów, stojących o poziom wyżej niż w samochodach polskich z tamtych lat, a taki na przykład dźwięk zamykania drzwi potrafi zawstydzić nawet Wartburga, w którym 90% czynności daje głuchy dźwięk tłuczenia blachy.
No to czas na przejażdżkę: wóz pali bez żadnego specjalnego proszenia i posłusznie wykonuje polecenia kierowcy. Zaskoczony byłem tym jak to przyjemnie jeździ – silnik pracuje spokojnie i kulturalnie, podczas spokojnej jazdy po mieście daje radę bez problemu, a i gdy da mu się w kitę to wóz na nic nie czeka tylko dynamicznie ciśnie naprzód zachęcając wręcz „DAJ MI JESZCZE, CO SIĘ BĘDZIEMY WLEC JAK TE ŚLIMAKI W MALUCHU!!!”. Największe wady jakie wychwyciłem to nie powracająca dźwignia kierunkowskazu po wykonaniu manewru, co być może jest wadą tego egzemplarza, ale mój kumpel trabanciarz też ma w swoich to samo. Innymi problemami są tutaj hamulce, które na mój gust reagują stanowczo za słabo, więc trzeba mieć się z tym autem na baczności w ruchu miejskim, no i skrzynia biegów, która nie pracuje zbyt przyjemnie, mocno po francusku, czyli trzeba trochę się naszukać przełożeń i wbić z wyczuwalnym chrobotem pod ręką. Zabijcie mnie, ale nie pamiętam ile to ma biegów, chyba cztery.
Podsumowując: Trabant 1.1 to całkiem przyjemne toczydełko, które daje wiele radości podczas jazdy zarówno spokojnej jak i nieco bardziej wyczynowej, jest całkiem ciekawym pomysłem na postkomunistycznego youngtimera dla znudzonych maluchami, czy Polonezami, a z biegiem lat będzie dużo większym rarytasem od modelu 601 z racji na zdecydowanie mniejszy wolumen produkcji, oraz podejście „eee tam, to już nie dwusuw to tego nie szkoda stuningować/zezłomować/poświęcić na części”. Całkiem skutecznie enerdowscy inżynierowie ukryli jego przedwojenne korzenie w czym na pewno pomogła wreszcie zmiana silnika na czterosuwowy, ale z drugiej strony nie wygląda też na epokę z której pochodzi, czyli przełom lat 80. i 90. Jego wygląd, czy właściwości jezdne to jeden z wielu dowodów na to, że szczytowy okres motoryzacji bloku wschodniego to lata 60. a później było już przede wszystkim pudrowanie trupów z nielicznymi wyjątkami, co jednak po latach wypada korzystnie, bo dzięki temu dla amatorów starszych aut przez wiele lat te wynalazki były najprostszym sposobem na obcowanie z naprawdę starymi konstrukcjami za grosze i na wyciągnięcie ręki. Obecnie jest tego coraz mniej i drożej niż kiedykolwiek, ale i tak nadal warto się z tym zapoznać, póki rynek całkiem nie oszalał jak w przypadku modeli dwusuwowych. Tylko jak to zwykle bywa z takimi autami, polecam zaprzyjaźnić się z innymi trabanciarzami, bo warto mieć chody w społeczności modelu, do którego o części coraz trudniej…