Jeszcze tego o mnie nie wiedzieliście, ale od lat zbieram winyle i regularnie jeżdżę po kraju w poszukiwaniu płyt, które zwróciły moją uwagę. Niejeden antykwariat znam, a i na niejednej giełdzie się bywało. Samą giełdę warszawską znam bardzo dobrze od lat, więc mogę przedstawić jak to wygląda obecnie i jak to wyglądało dawniej.
Warszawska Giełda Płytowa to jest coś, czego początków należy szukać w głębokim PRL-u. Jeśli wierzyć świadkom to jej stałym miejscem od dawna był klub Hybrydy, który zresztą gościł ową imprezę jeszcze kilka lat temu, jednak od niedawna giełda odbywa się w innym klubie – oddalonej nieco od centrum studenckiej Stodole. Dojazd jest mniej więcej równie atrakcyjny, nieco lepiej dla kierowców, bo nie trzeba wjeżdżać w Śródmieście, a zwolennicy zbiorkomu też mają dobrze, bo to rzut beretem od stacji Metra. Wystawców nie pytałem o wygodę, ale tutaj jest dużo płaskiej powierzchni, a w Hybrydach było trochę płaskiego, i pełno zakątków, w których szukało się poszczególnych sprzedawców i ich kramu. Różnica jest jeszcze taka, że w Hybrydach była sama muzyka, a tutaj jest jeszcze mała giełda sprzętu fotograficznego.
Znam tę imprezę od okolic 2011 roku, dzięki czemu widzę, jakie zmiany nastąpiły na rynku płyt przez pryzmat owej giełdy: najpopularniejsi wykonawcy raczej są ci sami od lat, zarówno te 10 lat temu jak i obecnie najwięcej jest artystów takich jak Pink Floyd, Deep Purple (składanki „24 Carat Purple” to ja widziałem w ciągu swojego życia chyba z kilkaset sztuk na różnych giełdach i antykwariatach), Black Sabbath, czy The Beatles. Davida Bowiego jest zdecydowanie więcej niż dawniej, ale to głównie dzięki temu, że zdążył umrzeć w międzyczasie, a nowa młodzież dobrze zna tego artystę w przeciwieństwie do poprzednich pokoleń w Polsce, którzy skazani na łaskę i niełaskę dziennikarzy radiowej Trójki znali praktycznie tylko tych artystów, których owi dziennikarze raczyli promować w swoich audycjach: zawsze łatwiej było na tej giełdzie o mało znane na świecie Budgie niż samego Iggy’ego Popa, czy Talking Heads. Polskie płyty są ciągle te same, jedynie ceny poszybowały w górę: debiutu Maanamu już się za dychę nie kupi, a „Malinowego Króla” Urszuli to całkiem wywaliło w kosmos – zamiast 15-20zł trzeba zabulić ponad stówę, bo młodzi odkryli polski synthpop i nie mają z nim tak negatywnych skojarzeń jak ludzie pamiętający lata 80. Zaskoczyła mnie również spora ilość płyt ze ścieżką dźwiękową z „Akademii pana Kleksa” z 1983 roku. Ten nowy film z Tomaszem Kotem (ten aktor co zawsze grał ciapowate fajtłapy w komediach romantycznych i Ryśka Riedla w „Skazanym na bluesa”) spowodował niezłe poruszenie na rynku tych płyt – nie pytałem o ceny, bo mi się nie chciało, w moich zbiorach ta płyta jest już od ponad 40 lat.
A wiecie co jest najgorsze w najnowszych edycjach owej giełdy? Reedycje. Współczesne wydania. Niestety winyle też podpadają pod kategorię, że stare jest lepsze od nowego. Niejeden posiadam oryginał z epoki, a i zdarzyło mi się kupić parę współcześnie wytłoczonych płyt, bo albo chciałem pójść na skróty, albo to akurat były nowości wydawnicze i z tymi płytami jest problem. Częściej się trafiają egzemplarze trzeszczące i porysowane od nowości niż w starociach. Więcej, kupiłem w swoim życiu trochę polskich nówek z lat 80., najgorszego badziewia w dziejach PRL i nawet one lepiej wyglądają od współczesnych wyrobów. A giełda obecnie jest zalana tymi nowymi wydaniami. Wiele jest całych stoisk z nowościami, oraz sporo takich, gdzie panuje przemieszanie starych z nowymi. Nosz do cholery jasnej, jak chcę sobie kupić współczesne wydanie to mam od tego Empik, Media Markt i inne sklepy z rzeczami nowymi, że o internecie nie wspomnę, te giełdy zawsze traktowałem jak imprezy o charakterze antykwarycznym. Póki tego nowego badziewia nie było, dało się łatwiej dorwać pożądane tytuły, a teraz to wielu wystawców trzeba od razu przekreślić, bo szkoda czasu na szperanie w dziadostwie. Kurde kiedyś to było, a teraz to nawet działy z polskimi płytami bywają zawalone nowym, bezwartościowym szpejem.
Są też stoiska z innymi nośnikami: płyty CD są do wyboru do koloru (pod warunkiem, że słuchasz rocka i klasycznego popu z lat 80.), podobnie z kasetami z tym, że tu dominują lata 90. no i nie brakuje wydań pirackich, ale o ile płyty idzie dorwać w przyzwoitej cenie, o tyle zakup kaset tu odradzam: ceny zaczynają się od 15zł i potrafią wołać nawet trzy dychy za sztukę, a na pierwszym lepszym jarmarku staroci podobne kasety idzie wyrwać za 2-5zł.
Także to tyle, na następną giełdę raczej też się wybiorę, bo nadal da się tam wyrwać fajne okazy, ale już z mniejszym entuzjazmem niż dawniej – ceny wyższe, te wnerwiające nowe wydania no i fakt, że większość tego co chciałem już mam w swoich zbiorach. A i niech ktoś ogarnie prowadzących fanpej owej giełdy, bo zero informacji o tym, że ona się odbywa w tę niedzielę oraz, że już są plany na lutową edycję, a tylko jakież to płyty dojechały do antykwariatu na Tamce, który dawno się z Tamki wyniósł.
A potem sobie jeszcze pojechałem do galerii Arkadia, ale tam tylko mi dali do zrozumienia w jakich dziadowskich czasach żyjemy: schody ruchome zaczęli wyłączać, połowa łazienek nieczynna, no i we fast foodach doliczają już opłaty za papierowe kubeczki – do bani z takimi miejscami.