„O, ale dziwny stary samochód, jakiś taki trochę nietypowy z wyglądu” – to jest jedyne wrażenie, jakie obecnie wywołuje największy szał ciał Citroena lat 50. Nikt w nim już nie widzi statku kosmicznego, surrealistycznego wynalazku, czy najbardziej niesamowitego pojazdu swojej marki w momencie premiery (spójrzcie tylko na pozostałe modele Citroena z 1955 roku, czyli modele 2CV, Traction Avant i dostawczy model H).
No ma hydropneumatykę, no fajnie, no i co z tego? O, popatrz, ten BX stojący dwa auta dalej też to ma, o, a tamta Xantia? Albo tamten C5 stojący na parkingu dla zwykłych aut poza zlotem. Co jeszcze można o takim obecnie powiedzieć gdy się go mija na zlocie youngtimerów? No można zaszpanować wiedzą, że z zewnątrz liceum, a pod maską przedwojenny klunkrier o żałosnych osiągach, ale co poza tym? Że grał w filmie z Louis de Funesem? Że u starszej kuzynki na półce z płytami jest podobizna takiego wozu na okładce „Sun Machine” grupy Myslovitz? Takie trochę mało żywe wspomnienia, gdzie mu do wspomnianego wyżej ejtisowego BX-a z gazet, książek i plakatów, albo XM-a, który do dziś budzi respekt jako jeden z ostatnich modeli Citroena będących kwintesencją tej marki – to są auta budzące żywe emocje, budzą kosmiczne skojarzenia nie gorzej od swojego dumnego przodka i na takich trzeba się skupić, a antyki zapraszamy do muzeum, już się pokazaliście światu wystarczająco dużo razy przez te lata.